2011/05/10

Czy każdy chce być doktorantem?

Agata Czarnacka w tekście "Co to jest edukacja? Czyli: dlaczego każdy chce być doktorantem", który opublikowała Res Publica Nowa kończy swoje rozważania stwierdzeniem: "[...] polski uniwersytet wymaga przede wszystkim reformy (rewolucji!) merytorycznej, to znaczy, wytworzenia pola porozumienia programowego i gotowości uniwersyteckiej elity do podzielenia się dotychczas kurczowo izolowaną wiedzą jak." Przyznam, że to ciekawy kierunek rozważań, a cały tekst nie jest pozbawiony racji i uroku. Obawiam się jednak, że uniwersytecka elita nie ma się czym podzielić.

Miałkość polskich badań naukowych w obszarze humanistyki jak w soczewce widać na przykładzie filozofii. Oczywiście widzi ten, kto chce zobaczyć. O przekładaniu wyników badań z języka naukowego na ogólnoludzki już pisałem. A ile wyników badań naukowych można wykorzystać w gospodarce?

Nie podzielam poglądu, że nauka powinna być wolna od wszelkich nacisków - ten, kto finansuje badania powinien mieć wpływ na ich kierunek. W przypadku wielu uczelni, finansującym jest państwo. I nie ma sensu płakać, że kultura upada. Jaki kraj, taka nauka (ale też i piłka nożna, drogi, stadiony, itp.).

Doktorat to coś tak pięknego, że każdy ceniący prawdziwe piękno, pragnie go całym swoim sercem. Czyż nie? Jednak niepokoi mnie inna myśl: przecież "każdy głupi może mieć magistra"! Łatwość, z jaką rozdawane są stopnie licencjackie i magisterskie, sprowokowała wysyp doktorantów. Ilu jest tych, którzy wierzą we wzniosłą celowość swojej pracy naukowej? Mówię otwarcie: piszę doktorat, aby podnieść stawkę. Bez większych przyczyn merytorycznych doktorzy zarabiają więcej, niż magistrowie. Póki magia stopni i tytułów nie zblednie, póty ta zasada będzie działać. Tego Agata Czarnacka zdaje się w swoim tekście nie zauważać.

Przyznam jednak (i to mimo skrajnie przeciwnych poglądów społeczno-politycznych), że podoba mi się kierunek wyznaczony przez Agatę: polskiej nauce potrzeba przede wszystkim zmian w mentalności i kompleksowych działań, czyli wizji szkolnictwa w ogóle. Mówi się, że Polacy nie wiedzą, po co chodzą do szkół i jakie jest znaczenie oświaty. Czy więc nie wypadłoby (najlepiej przykładem własnym!) pokazać sensowności wysiłku włożonego w kształcenie? Czyż jasne i odważne sformułowanie wizji szkolnictwa nie jest naszym (intelektualistów) obowiązkiem?

I jeszcze jedno: wydaje mi się, że z systemem oświaty rewolucja komponuje się słabo. Sam proces kształcenia powszechnego jest długotrwały: aby zdobyć maturę, uczeń spędza w szkole 12 lat! Jeśli dodamy do tego okres studiów I, II i III stopnia, okaże się, że już po ponad dwudziestu latach nauki, można opuścić mury uczelni z upragnionym doktoratem. Takie tempo wymaga chyba rewolucji permanentnej?

2008/05/22

O pamięci historii i tożsamości

Zdezelowane, zupełnie jak w mojej podstawówce na warszawskim blokowisku, drzwi zdobi namalowany grubym, czarnym flamastrem napis: "Byłem tu! Rzymianin". Na drzwiach męskiej toalety Uniwersytetu w lesie tuż koło historycznego miasta, gdzie przy radosnym skwierczeniu Janka Husa Kościół Rzymski leczył rany po Wielkiej Schizmie, udokumentowany jest cały przekrój (przynajmniej męskiej części) ludności, która się tu pojawiła.

"Kto będzie mistrzem Europy w nadchodzących Mistrzostwach w piłce nożnej?" - pytanie, które zdominowało ostatnio wszelkie rozmowy, w męskiej toalecie jest pytaniem testowym - do wyboru trzy odpowiedzi: a) Niemcy, b) Niemcy, c) Klose i Podolski. Trudno się dziwić, że w opinii załatwiających potrzeby fizjologiczne studentów mistrzem będą Niemcy. Tutaj w nogę gra każdy, na czele z Ich Papieżem, więc wskazywanie narodowych bohaterów byłoby niestosowne wobec majestatu Stolicy Piotrowej. Dziwi za to zapieranie się rękami i nogami: "nie jesteśmy patriotami!"

W rozmowie ze współlokatorem słyszę: "nie istnieje nic takiego jak naród Niemiecki". Ale istnieje reprezentacja Niemiec, niemieccy piłkarze, niemiecka zupa, niemiecka kiełbasa, niemieckie wysokie podatki, od których Niemcy (zdrajcy!!!) uciekają do Szwajcarii ale śmią przy tym pobierać niemieckie świadczenia socjalne... Istnieje też nawet niemiecka racja stanu, ale narodu jak nie było, tak nie ma. Bo mówienie o narodzie jest zakazane. Ba! Nawet myślenie o narodzie jest zabronione. No chyba, że przyjedzie Polak - wtedy mówi się o narodzie, a nawet nacjonalizmie - polskim nacjonalizmie.

Zapytałem dlaczego w hymnie niemieckim z trzech zwrotek została tylko jedna: "Bo tylko jedna nie budzi żadnych skojarzeń". Zażartowałem więc, czy wobec tego, nucą najpierw dwie zwrotki bez słów i musiałem się później dwie godziny tłumaczyć, że to był żart. Niemcy to ludzie na serio. Żartują też na serio.

Orłem z historii nigdy nie byłem. Może dlatego nie rozumiem, że druga wojna światowa była wojną prewencyjną, ponieważ Polska, Czechy i Francja próbowały dokonać rozbioru Niemiec, a Hitler był Brytyjskim agentem. "Jako Niemcy bijemy się w piersi, ale to nie nasza wina, tylko Nazistów i Hitlera. Poza tym Niemcy powstały w 1946 roku, a może nawet w 1990! A tak w ogóle, to nie ma narodu niemieckiego." Nikt nie nauczył młodych Niemców radzić sobie z pamięcią. Istnieje pewna pamięć zbiorowa - wyczytana z kart podręcznika historii, ale czy ktoś będzie wspominać pradziadków poległych na wakacjach w Polsce, Rosji lub Francji w 1942 albo 1943 roku? Indywidualnie lepiej nie pamiętać. Poza tym "dziadka w Wehrmachcie miał tylko Tusk".

"Na świecie ludzie głodują, podczas gdy wielkie mocarstwa na usługach potentatów paliwowych, McDonalds'a i Billa Gates'a zabijają niewinnych ludzi". Mój współlokator komunista jest odporny na opowieści o kartkach na wszystko, o represjach za myślenie, o pobiciach i zabójstwach w majestacie prawa, bezsensownej rozleniwiającej pracy bez efektów, wszechobecnej kontroli i wielkiej depresji. "Komunizm jest wspaniały, a to, że jeszcze się nie udało stworzyć prawdziwego komunizmu, to pech. My zrobimy to lepiej!". "My", to znaczy on i jemu podobni modni chłopcy serfujący na wielkiej fali w Australii i bielutkich Szwajcarskich lodowcach. Wszystko pieczętuje portret Józefa Stalina w pokoju samorządu studenckiego.

Ludzie bez tożsamości napompowani ideologią praw człowieka, demokracji i przede wszystkim równości. Z równości wszystko się zaczyna, do równości wszystko się sprowadza. Każdy równy pod każdym względem! Niestety równość tutaj to przede wszystkim nijakość, miałkość, brak charakteru. W połączeniu ze słynnym niemieckim poczuciem humoru Niemcy to kraj z pewnością nudny. Coraz częściej się jednak zastanawiam, czy nie jest też groźny...?

2008/04/22

równość i sprawiedliwość

Seminarium "Gleichheit und Gerechtigkeit" zaczęło się od pojęcia egalitaryzmu, czyli "sprawiedliwego podziału bananów". Niemieccy studenci jednym zgodnym chórem orzekli, że sprawiedliwości stanie się zadość, kiedy każdy dostanie bananów według własnych potrzeb.

Słyszę też, że z podatkami jest jak z bananami, i że kiedy już zbadamy, czym jest sprawiedliwość w swej istocie, to będziemy mogli wreszcie postulować nierównomierne opodatkowanie - niech bogacze płacą na ubogich. Mam wrażenie spotkania drużyny Robina Hooda w lesie Sherwood, która dopinguje się wzajemnie: zabierajmy bogatym, rozdajmy biednym!

Moja krytyka, którą opieram na twierdzeniu, że różnica między dzieleniem bananów w stanie natury, a ordynacją podatkową, jest nieco bardziej złożona, niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać, zostaje zignorowana.
W rozmowie z prowadzącym seminarium pytam, czy jego zdaniem jest sens mówić o sprawiedliwości bez odwoływania się do filozofii politycznej. Odpowiada, że nawet, jakbyśmy byli we dwóch na świecie, to byłby sens rozważania, czym jest równość i sprawiedliwość, gdyż zawsze byłoby coś do podziału. O sprawiedliwości więc możemy rozmawiać, gdy jest coś do podziału. Całe bogactwo i różnorodność świata została zmierzona, zważona i policzona.
Próbuję z twierdzeniem, że z faktu nie można wywieść powinności, ale Niemcy robią to co chwila twierdząc, że skoro wszyscy są równi, to powinni dostać tyle samo...

Wciąż zdumiewa mnie to bezbłędne, powszechne uformowanie określonego sposobu myślenia. Czy nic nie zachwieje ich pewności? Wszelkie rozważania, które prowadzą, służą jedynie potwierdzeniu żywionego przekonania. A może jest tak tylko w sferze publicznej? Może po kilku szklankach piwa odsłaniają przekonania podbudowane emocjami? Może gdzieś w ukryciu czai się jednak sceptycyzm?